Beret w akcji Beret w akcji
1898
BLOG

Warszawa - moja czy już nie? Część 1

Beret w akcji Beret w akcji Rozmaitości Obserwuj notkę 81

Przedwojenne mieszkanie Dziadków w kamienicy przy ul. Kruczej 12 spłonęło w czasie Powstania Warszawskiego. Rodzice, którzy wzięli ślub 10. września1944 roku w powstańczej kaplicy, natychmiast po wyzwoleniu wrócili do Warszawy. Zamieszkali na Powiślu, na ulicy Cecylii Śniegockiej. Na to dwupokojowe mieszkanie, z piecem i kuchnią węglową, dostały przydział z kwaterunku dwie rodziny - każda na jeden pokój. Nie było to jednak powodem żadnych niesnasek; przeciwnie - obie rodziny, połączone wspólnym losem powstańczym i warszawskim, bardzo się zaprzyjaźniły. Przyjaźń przetrwała do śmierci.

Przyjaźń umocniły narodziny 2 córek; różnica wieku między niemowlętami wynosiła kilka miesięcy. Jedną z nich byłam ja.

Gdy miałam roczek, tamta rodzina wyprowadziła się; do zwolnionego pokoju wprowadzili się moi Dziadkowie.

W latach pięćdziesiątych ta część Powiśla była dzielnicą bardzo specyficzną; ówczesne realia znakomicie opisał Leopold Tyrmand w swej książce "Zły". Ogromną część mieszkańców stanowła ferajna. Widok noży, kastetów, butelek z odłamaną szyjką, tzw. "tulipanów" był dla mnie, malutkiej dziewczynki, najnaturalniejszy na świecie. Bójki, a nawet zabójstwa, stanowiły codzienność; milicja pojawiała się kilka razy dziennie. W naszej kamienicy na dole mieścił się sklep monopolowy - epicentrum, skupiające życie dzielnicy. Żeby wejść do naszej bramy, nierzadko trzeba było omijać kałuże krwi. Wokół było jeszcze wiele ruin - w ciągu dnia bawiliśmy się w nich czasem, nocami niepodzielnie królowała tam ferajna.

Nie był to jednak żaden Dziki Zachód. Zostaliśmy zaakceptowani od samego początku. Byliśmy "swoi". A "swój" był święty - obowiązywał kodeks honorowy.  Żyłam w absolutnym poczuciu bezpieczeństwa, czując instynktownie, że nikt mi krzywdy nie zrobi. I miałam rację - gdyby "obcy" spróbował, dostałby prawdopodobnie od naszych sąsiadów nożem pod żebra. Dziadek uchylał grzecznie kapelusza, witając sąsiadów, ja dygałam. Na mój widok milkły przekleństwa, ferajna rozstępowała się, robiąc przejście i uśmiechając się mile.

Wychowywano mnie w szacunku dla sąsiadów; nie był on udawany czy wymuszony koniecznością. Dziadziuś tłumaczył mi, że nasi sąsiedzi to przede wszystkim warszawiacy, że wielu z nich brało udział w Powstaniu, że są odważni, honorowi, ściśle przestrzegają określonych zasad; a że te zasady i styl życia różnią się diametralnie od naszych... cóż, jak twierdził Dziadziuś, los nie dał im szansy na inne życie, choć z pewnością jest wśród nich wielu uzdolnionych ludzi z ogromnym potencjałem.

Moje poczucie bezpieczeństwa ucierpiało tylko raz - i to bynajmniej nie z powodu sąsiadów. Znam ten epizod raczej z opowiadań; byłam zbyt mała, by zapamiętać go świadomie - nie miałam jeszcze 3 lat.

Na Śniegockiej Andrzej Wajda kręcił pierwszą scenę filmu "Kanał". Barykada została zbudowana dokładnie przed naszymi oknami. Piękne, stare kamienice z lejami po bombach, w otoczeniu licznych ruin stanowiły wymarzoną scenerię.

Podobno strasznie bałam się barykady, mundurów, strzałów - i kategorycznie odmawiałam wyjścia z domu.Ukrywałam się w ubikacji za skrzynią na węgiel - to przez lata była moja ukochana kryjówka. Na nic zdawały się tłumaczenia, że to tylko film - skąd mogłam wiedzieć, co to jest film? Telewizji jeszcze nie było, a na poranki byłam zbyt mała. Natomiast wiedziałam chyba, co to jest wojna, Niemcy i barykada.

Gdy miałam 6 lat, rodzice kupili na raty telewizor. Był on jedyny w naszej kamienicy - a może i na całej ulicy?

Sąsiedzi przychodzili do nas na telewizję. Na początku ograniczali się do kontemplowania, jak to cudowne urządzenie działa - samo włączenie, obraz kontrolny i towarzyszący mu szum wprawiały  wszystkich w podziw.

Później pojawiali się głównie na mecze - było w zwyczaju, że zakładali niedzielne koszule, przynosili herbatę, ciasto czy inny poczęstunek; często przychodzili z własnym krzesłem. Wychodzili zapalić na podwórko, choć nikt tego od nich nie wymagał. Nie do pomyślenia było, by ktoś przyszedł pijany czy choćby zaklął. Dziadkowie ze swej strony też gościnnie ich podejmowali.

Nasz dozorca, ojciec siedmiorga dzieci, hodował na maleńkim podwórku-studzience wieprza (w komórce) i króliki. Wieprza bardzo się bałam - był to potężny tucznik, wielokrotnie większy ode mnie, okropnie chrząkał i kwiczał. Króliczki kochałam - gdy byłam grzeczna, wolno mi było głaskać je i karmić. Grzeczna byłam z reguły, więc uzyskiwałam pierwszeństwo w karmieniu przed synami dozorcy, u których to z grzecznością różnie bywało.Dozorca często próbował przywrócić tę grzeczność potężnym kijem.

Czasami zostawałam pod opieką dozorcostwa - byli to bardzo ciepli i troskliwi ludzie.

Moja optyka Powiśla uległa zasadniczej zmianie, gdy mając lat 7 zaprzyjaźniłam się z koleżanką z klasy, Agatką, córką Doktora.

Agatka mieszkała na Myśliwieckiej w przedwojennej willi z ogrodem; była tam najprawdziwsza altanka, obrośnięta bluszczem, w której bawiłyśmy się w nieskończoność, wymyślając przedziwne i tajemnicze historie. Króliczki poszły całkowicie w odstawkę. Nic nie mogło przebić altanki i .... Biblioteki.

Biblioteka Doktora stanowiła dla mnie czarodziejski świat. Ogromny pokój, wypełniony po sufit półkami pełnymi książek; na podłodze miękki dywan, fotel i biurko z ogromnym globusem. Doktor zasiadał w fotelu, my -dzieci na dywanie... Wyjmował różne książki, pokazywał nam obrazki - zwierzęta, rośliny, dalekie kraje - i opowiadał, opowiadał...

Marzyłam przez wiele lat, że kiedy będę duża, będę mieć taką bibliotekę.

Był jednak pewien szkopuł - Agatka miała młodszego brata, pięciolatka, któremu nasza przyjaźń była solą w oku. Potwór wynajdywał tysiąc sposobów zgnębienia nas, psuł nam każdą zabawę; prowadziło to do smutnych konsekwencji. Doktor stosował zasadę odpowiedzialności zbiorowej - dzieci miały być grzeczne; w przeciwnym razie nici z Biblioteki.

Potwór świetnie o tym wiedział, a sam miał Bibliotekę gdzieś.

Czasami Doktor biegał wraz z Potworem po ogródku, wydając dzikie okrzyki; mieli na tę okoliczność nawet pióropusze. Potwór przeistaczał się na moment w małego chłopczyka, z niewinną rozradowaną buzią. Zostawiał nas potem wielkodusznie w spokoju, śląc miłe uśmiechy i szedł zajmować się sobą.

Na ogół jednak musiałyśmy same pacyfikować Potwora. Głównie dokonywało się to poprzez przekupstwo - a był chytry i wymagający, nie dawał zbyć się byle czym.

Moje uświadomienie polityczno - społeczno - historyczne datowało się od zawsze, jak sięgam pamięcią. Wiedziałam, kim byli przed wojną Dziadkowie, co działo się w czasie wojny i po wojnie, wiedziałam, dlaczego mieszkamy na Powiślu. Niemniej zestawienie naszego podwórka, wieprzka ,monopolowego i kałuży krwi w bramie z Biblioteką Doktora pobudziły mnie do pierwszych samodzielnych refleksji nad historią i teraźniejszością - oczywiście na miarę wieku. Przestały mnie nudzić różne opowieści starszych - zaczęłam słuchać ich bardzo chciwie.

Gdy miałam 8 lat, wyprowadziliśmy się na Żoliborz.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości